sobota, 21 maja 2011

znalazła wzruszający cytat. o miłości. taki à la paulo coelho, o tym jakie to nie jest piękne i zawsze jest na to czas i w ogóle. robi mi się niedobrze, akurat myję zęby i nagle czuję zdecydowaną chęć wepchnięcia sobie szczoteczki w gardło i rzygnięcia do umywalki. jednak na moje życie składają się przede wszystkim momenty powstrzymywania chęci i odruchów. rżnij głupa cierpliwie, do końca i ostatkiem sił, a rozpaczliwy kwik dożynanego niechaj się niesie echem przez pola i lasy.

*

jakiś czas później mętlik w głowie zaczyna swój pijacki wywód od tego, że widocznie jestem złym człowiekiem, bo kiedy ona jest skłonna wsadzić sobie szczoteczkę w gardło - i to robi; albo kiedy jest skłonna płakać przez cały dzień na balkonie - i to robi; albo kiedy jest skłonna kazać mu wypierdalać - i to robi; wtedy mój opór przeciwko własnym odruchom i chęciom nagle maleje. wykrwawiający się głup z chrumkaniem podkula zakręcony ogonek i ucieka, mnie zaś coś bez żenady pcha do kierowania dłoni w kierunku wrażych włosów, podpuszcza do ujęcia wrażej ręki, tańczenia, wałęsania się po korytarzu i tyle dobrze, że jeszcze przytomnie stwierdzam: "weź swe wraże ramię z oparcia, bo mi głupio siadać". i nie ma tu znaczenia brak poważnych czynów, o mojej złej duszy świadczą myśli i plany, których nie wprowadzam w życie tylko i wyłącznie dlatego, że doskonale wiem, iż nie staje mi sprytu, cierpliwości i ogólnie umiejętności rasowej intrygantki, bez których wszystko z pewnością skończyłoby się kompletnym blamażem. i źle mi, że taka ze mnie ni pies, ni wydra; zła jestem, ale mojego zła nie da się w żaden sposób spożytkować. a potem mi się włączają wyrzuty sumienia, że ze mnie jest podła suka, co tylko udaje, że nic nie robi, a jednak robi: pije, krytykuje, tańczy, pali na korytarzu, uspokaja, a na trzeźwo obejmuje stanowisko wbrew solidarności jajników, o ile da się obejmować jakieś stanowisko wbrew czemuś, co nie istnieje. w odpowiedzi na to wszystko następuje agresor. moje stanowisko jest stanowiskiem normalnym, stanowiskiem pomieszania rozsądku i egzaltacji, które mówi, że jak kogoś bierzesz to z całym dobrodziejstwem i przekleństwem inwentarza, nie udawaj, że nigdy go nie widziałaś pijanego, zresztą ty sama nie raz byłaś w gorszym stanie ode mnie i od niego, gadasz cały czas o swoich byłych, a on co, przejęzyczyć się po pijaku nie może? chcesz z niego zrobić abstynenta, wmawiasz mu, że ćpa, ryczysz nie wiadomo o co i każesz mu wypierdalać, jak się przychodzi płaszczyć przed tobą, chcesz faceta czy lokaja? ja cię bardzo lubię, ale ty go teraz krzywdzisz, ty... ty... ty...

– ty – bełkocze rozczochrana i wymęczona zuzanna ze szczoteczką do zębów w ustach. - szószta godżyna. idżemy szpacz. na pyszk padam.

po raz pierwszy jest coś, czego nie chcę zuzannie powiedzieć. oczywiście jej to powiem, ale dopiero po odpowiednim przepuszczeniu słów przez zracjonalizowane sito obojętności i lekceważenia (zapomniałam jak się nazywa przeciwieństwo eufemizmów, wybaczcie). „jestem matką teresą i lubię wlec po schodach ludzi najebanych jak messerschmitty” a nie „troszczę się o niego”, „się uwiesił po pijaku” zamiast „przytulił”. interpretuj to tak, żeby to jak najbardziej zbagatelizować. nie wnikaj w to, że zamglony oparami alkoholu świat się zatrzymał. i ciesz się, że nie możesz wejść do mojej głowy.

sobota, 7 maja 2011

idę sobie przez zarośnięte boisko za torami, tam gdzie chodzi się na skróty do miasta. zimny i pochmurny ranek, niebo jest białe. z boku ścieżką zbliża się wróg. był w sklepie, prosiłam go, żeby mi przy okazji kupił pieczywo, w łapie taszczy reklamówkę z zakupami, z pyska zwisa mu papieros. wyciąga bułki i podaje mi ze słowami:

– wiesz, że zrobię wszystko, o cokolwiek mnie poprosisz. to jednak nie zmienia faktu, że jesteś szmatą i zasługujesz na małego kutasika, o, tak małego – rozchyla palce na długość domniemanego fiutka – takiego, jak na przykład u krzysztofa. o tak, krzysztof to coś dla ciebie.

stanęłam jak wryta, zapominając języka w gębie. nie wiem, czy się mam odgryźć, a akurat żadna cięta riposta nie przychodzi mi do głowy; czy zacząć tłumaczyć, że kutasik krzysztofa mnie nie interesuje, zresztą skąd on ma tak szczegółowe informacje o cudzych kutasikach; czy może stwierdzić, że małe kutasiki mi nie grożą, pożegnałam się z nimi z chwilą pożegnania się z nim, a potem trafiały się większe (na określenie którym używałam eufemizmu mówiąc, że problem mnie przerasta, co było do tego stopnia enigmatyczne i niezrozumiałe, że aż zuzanna zniecierpliwiła się niepojętnością mojej drugiej współlokatorki i przetłumaczyła to na polski jako „zajebiście wielki chuj”).

tak czy inaczej stoję i gapię się na niego, a on zaciąga się z takim specyficznym czymś w oczach, czymś co zresztą od niego przejęłam. obraża mnie tak już po raz kolejny i to jeszcze w dodatku kompletnie bez związku, bo jakkolwiek wiele obelg można by skierować pod moim adresem, to „szmata” jest akurat określeniem wybitnie niepasującym. myślę, co by tu zrobić, aż nagle przerywa mi jakiś hałas.

*

jestem we własnym łóżku i, co dziwne, nie mam nawet kaca. drzwi pokoju otwierają się i wchodzi wróg z reklamówką, wyciąga z niej bułki dla mnie i sok dla współlokatorki, po czym wychodzi.

czwartek, 28 kwietnia 2011

gdyby dzisiejszy wieczór miał być odcinkiem serialu, z pewnością potoczyłby się inaczej. od serialu, nawet polskiego, wymaga się pewnej dramaturgii, czegoś, co wyjaśni i rozładuje piętrzące się przed dotychczasowe odcinki napięcie, ale równocześnie da impuls do nowych intryg, na podstawie których akcja będzie się działa dalej. od fabuły wymaga się pointy, a tu pointy brak. pointy jako jakieś zapadające w pamięć zdanie, jako poważna rozmowa, osobliwa konstatacja, jako coś, co pchnie akcję naprzód i sprawi, że widz nadal będzie chciał z zainteresowaniem śledzić bieg wypadków. a tu nic się nie dzieje. siedzimy, pijemy i po prostu rozmawiamy. nawet jeśli temat schodzi na koślawe tory, ja z nich zbaczam. ona kiedyś mówiła o nich, na co ja też przytaczałam opowieści o nim, ale kiedy zetknęłam się z otwartym pytaniem, o kim mówię, odechciewa mi się. przeskakuję na muzykę i powszechnie znane anegdotki. jeśli nie mogę mówić o abstrakcie, a nie mogę, bo abstrakt oficjalnie uzyskał już konkretną osobowość, wolę nie mówić wcale.

potem uświadamiam sobie, że może to ja tutaj rozdaję karty. może to od moich humorów zależy, co ktoś usłyszy, pomyśli, powie. i może jakbym coś zasugerowała, czego zresztą nie zrobię, sytuacja uległaby zmianie. a chwilę później mam do czynienia z trzema zdjęciami, zdjęciami legitymacyjnymi, które są noszone w czyimś portfelu, ale nigdy nie znalazły się w moim. mam do czynienia z braćmi na żywo i teściową w kamerce internetowej. i nagle wiem, że na moje karty każdy szcza, że nikogo nie obchodzi moje zdanie i że to kompletnie inny świat, w którym mogłabym wrzeszczeć, a i tak nikt nie zwróciłby na to uwagi.

pointa powinna być zaskakująca. ale kiedy wszyscy się jej spodziewają, jej brak może być jeszcze bardziej zaskakujący i przytłaczający zarazem.

sobota, 23 kwietnia 2011

koralię poznałam na jakiejś imprezie, kiedy w stanie pewnego wyczerpania osiadłam w łazience na taborecie i w geście rozpaczy ukryłam twarz w dłoniach. kiedy je odjęłam zobaczyłam jej stopy, a potem całą resztę, gdy przykucnęła z żarzącym się papierosem i błyszczącymi oczami. podpita na tym etapie, na którym ja byłam jakiś czas temu, etapie, w którym umysł się rozjaśnia, humor dopisuje, energia rozpiera. nie widziałam jej wcześniej, ale odkąd wróciłam na stare śmieci, nie mogłam się przyzwyczaić do tych wszystkich nowych ludzi, o których nic nie wiedziałam i którzy nie wiedzieli nic o mnie (i pewnie dlatego publicznie mówili, jak ładnie wam razem, nie zważając na przeżywane przeze mnie przykrości podczas słuchania takich opinii). więc cholera wie, czyja ona znajoma. a może nie stąd, ale z zewnątrz, po prostu czyjaś koleżanka z roku. mniejsza o to.
– może rzygnij? – poradziła życzliwie.
– już rzygałam.
– nie zauważyłam.
– nikt nigdy nie zauważa – odparłam z dumą. to była prawda. gdy inni rzygali pod stoły (a takie straszne przypadki miały tu podobno ostatnio miejsce, ja nie wiem, za gorszych i lepszych czasów tak nie bywało), albo pędzili do kibla trzymając się za twarz, albo nurzali głowy w toalecie wydzierając się w trakcie na całe gardło niczym schabowy swego czasu na jednej z wysp mazurskich jezior (a echo niosło odgłosy po wodzie hen daleko w ciemną noc), ja opuszczałam pokój dyskretnie i bez pośpiechu, wymiotowałam chyłkiem, a po wszystkim nigdy nie zapominałam przepłukać ust.

koralia kiepuje do umywalki. patrzę z tęsknotą na tego papierosa, na co ona bez słów wyciąga z kieszeni swetra paczkę slimów i mnie częstuje. ma ładny, prosty sweter. cała w ogóle jest ładna. ta konstatacja wystarczy mi, aby wiedzieć, że koralia będzie moją nową femme fatale. nie w takim sensie, że sprowadza na mnie jakieś nieszczęście, ale uzmysławia mi ogrom nieszczęścia już zastanego. mam do nich pecha. szczupłe, ładne dziewczyny, z małymi piersiami i nogami bez żylaków (mimo nałogu nikotynowego), pracujące w ciekawych miejscach (wbrew studiowaniu kierunków humanistycznych w trybie dziennym). co rusz potykam się o nie, jakby ktoś je specjalnie wysyłał do mnie niczym paczki z dopiskiem: „jesteś gorsza”.

sobota, 16 kwietnia 2011

ubrdało mi się ściąć włosy. poza tym, że tak mi się ubrduje regularnie co jakiś czas na gruncie estetyki, to teraz mi się ubrdało z dodatkiem ideologicznym: że niby kiedyś kobiety ścinały włosy na znak żałoby, pokuty, czy straty, więc ja też, albo włosy jako symbol nieszczęść, bo wszak nieszczęścia nadeszły, kiedy byłam brunetką, więc jak zetnę te czarne kudły to będzie symboliczne zerwanie z mroczną przeszłością. koralia złapała się za głowę.

- czyś ty już do reszty zdurniała, przez debila chcesz się ścinać, a potem będę musiała wysłuchiwać, że ci sterczą, że za krótkie, że kiedy odrosną. zostaw czarne, dobrze ci w nich, a jak koniecznie musisz tam grzebać, to se kup farbę i zrób coś z odrostami, kto to widział, tak na pół łba, wyglądasz jak jakiś lujec z jasnym plackiem na potylicy.

rzecz jasna trudno nie przyznać jej racji. jednak lujec z plackiem na potylicy ma w sobie coś tragicznego i tajemniczego zarazem. dlaczego został lujcem z plackiem na potylicy? jak wyglądał, kiedy jeszcze nie było placka? co spowodowało, że tak się zapuścił? dlaczego dorosła, zdawałoby się, osoba nie potrafi sobie ufarbować włosów tak, aby potylica współgrała zresztą głowy? te i inne pytania mogłyby nurtować co niektórych przechodniów na mój widok. i dlaczego ten lujec z plackiem na zaczerwienione oczy? czy to tylko z zimna? dlaczego po deszczu chodzi w trampkach? dlaczego gimnazjalistki są bardziej wystrojone? dlaczego nie ma brwi? stop, zagalopowałam się, placek plackiem, placek to jeszcze ujdzie, ale z domu bez brwi nigdy nie wychodzę. no, raz mi się zdarzyło, zorientowałam się dopiero na uczelni przejrzawszy się w szklanych drzwiach, a przedtem cały uniwersytet oglądał mnie, jak paliłam (bo oczywiście papierosów nie zapomniałam) przed wejściem nieświadoma braków na twarzy.

właściwie to lubię tylko swoje uszy: nie za duże, nie za małe, nie odstają, są w sam raz. mój wróg usiłował mi kiedyś wmawiać, że jestem piękna, podły dywersant, w różne jego bzdury uwierzyłam, ale w tę nie.

czwartek, 14 kwietnia 2011

dzień bez wroga ustanawiam zawsze wtedy, kiedy wstaję rano z łóżka i wiem, że nie zniosę jego widoku. wiem, że jeśli tylko pojawi się na linii horyzontu, to wybuchnę, jak za gorszych czasów. teraz wszystko wraca do normy, więc staram się, aby moje spojrzenie było czyste. nadstawiam uszu i wiem, kiedy nie wychodzić na korytarz, rozpoznaję pukanie do drzwi i wiem, "aha, muszę udawać, że śpię". a kiedy jednak zdarzy się nieszczęście, to odwracam głowę i przemykam bokiem mamrocąc tylko “cześć”, zaś w najgorszym wypadku gapię się i zastanawiam, co odpowiedzieć, żeby to nie było ani głupie, ani chamskie. wprawdzie chamstwo ulżyłoby mojej duszy i bardzo chciałabym po moim wrogu znowu jechać jak po psie, niczym za gorszych czasów (bo jak inaczej można po kimś, kto wpierw mówi, że jest psio przywiązany, a potem ucieka gryząc swoich panów po nogach i nic sobie nie robi z płaczu małego krzysia, który zawsze go przytulał i kochał i przenigdy nawet nie usiłował wydrapać oczu), ale tu już wybitnie nie wypada, tu już są, niestety, wplątane osoby trzecie i to wplątane o wiele poważniej, niż niegdyś zuzanna załamująca nad nami ręce, bo jak tu egzystować z ludźmi, którzy pomiędzy okresami pełnego obrazy milczenia wylewają na siebie kubły pomyj, a co gorsza, jak z nimi pić wódkę, bo to przecież katastrofa i już nawet nie pomyje, a szczyny i gnój do entej potęgi.

dzień bez wroga to mój osobisty wkład w zagadnienie pokoju na świecie. taka prywatna cegiełka do budowy świątyni pojednania w duchu niezrozumienia. wszak pokój to nie tylko libia i afganistan. to także prawie siedem miliardów ludzi, którzy codziennie się z kimś kłócą. siedem miliardów ludzi, którzy wikłają się w afery tylko dlatego, że nie rozumieją innych, zamiast ich po prostu zignorować. siedem miliardów ludzi, którzy, zamiast wprowadzić politykę uników i świętego spokoju, wolą żreć się z mało szkodliwymi sąsiadami z taką mocą, jakby za ich płotem mieszkał bez mała hitler i stalin.

wtorek, 12 kwietnia 2011

w pociągu spożywszy jako substytut przytulenia dwa batoniki, otwieram książkę i zamykam, otwieram książkę i zamykam. nie umiem się skupić, choć temat ciekawy (rosyjska dziwka), a i styl też niczego sobie (narrator ma słowotok), całość zatem godna (nawet polubiłam główną bohaterkę, choć dziwek wszelkiej maści nie znoszę z zasady). ale cóż z tego, skoro mi się literki zlewają. to się zawsze zdarza w pociągu, ale nie tylko, bo również na środku ulicy, w łóżku czy w domu (kiedy chodzę i mówię do siebie). ale to nie może mieć miejsca. nie dziś, nie teraz, nie tutaj, trzeba się ogarnąć, trzeba się powstrzymać. i bez tego mam katar, a że chusteczki zostawiłam w domu, to przecież nie będę sobie smarkać w sweter. żeby to był jeszcze pośpieszny, można by użyć wieszanych po przedziałach zasłonek PKP, ale to jest osobowy. smarkać w karty powieści o ruskiej dziwce też nie bardzo wypada, zwłaszcza, że to z biblioteki...

jak zwykle ogarnia mnie irytacja na własną ckliwość i infantylność (która każe mi się zachwycać na kwejku słodkimi gifami o kotkach i pieskach, chociaż tak po prawdzie to jedyne, co już się da na kweju oglądać bez zażenowania, bo przeciętny polski twórca kwejkowy produkuje jakieś koszmarne twory w paincie, po czym układa im dialogi, w których co drugie słowo to “kurwa”, “chuj”, “jebie”, “pierdolić” i dalej w ten deseń). kiedyś taka nie byłam. a szkoda. miałam wtedy beczeć, stroić fochy, być słodką, zazdrosną, zakochaną i rzewną, zaś w razie czego lać po pysku. a tak to mogę sobie już tylko po własnym pysku polać łzy, co mi zresztą wychodzi drugi rok, każdorazowo wywołując wstręt do samej siebie.